Please wait while flipbook is loading. For more related info, FAQs and issues please refer to DearFlip WordPress Flipbook Plugin Help documentation.
Fantastyka życia:
Martyny Czech malarstwo tożsamościowe
Moja tożsamość, moja ukochana kolekcja bzdur,
tak skwapliwie poskładana ze wspomnień, myśli, śmieci, gustów, obsesji, przykrości zostaje wchłonięta, zassana, rozproszona. Rozpierzcha się, rozpełza, rozpływa w oceanie innych…
Dorota Masłowska, Kochanie, zabiłam nasze koty
Dla galerii SZOKART Martyna Czech przygotowała nie tylko zestaw obrazów, malowanych w roku 2024, lecz również i koncepcję wystawy – postanowiła bowiem przyjrzeć się głębiej swoim korzeniom i zapytać o własną tożsamość z perspektywy zarówno egzystencjalnej, jak i twórczej. Artystka opatrzyła swoją ideę, następującym komentarzem: „Czasami w życiu nadchodzi moment, w którym usilnie zastanawiamy się, kim jesteśmy i dlaczego, jakby ta wiedza miała jakiekolwiek znaczenie – a może rzeczywiście ma. Te pytania także mnie prześladowały, ale odpowiedź była prosta. Jako artystka sięgnęłam do korzeni: połowę moich uzdolnień literackich odziedziczyłam po ojcu, a połowę malarskich po matce. A ten nadprogramowy 1% to ja. Aby pogłębić te poszukiwania, spędziłam kilka sierpniowych tygodni w Tarnowie, u mamy. Zabrałam kota, płótna i farby. W stodole przy stuletniej chacie malowałam obrazy, nie wiedząc, dokąd zaprowadzi mnie zmiana miejsca i pracowni. Myślałam, że nie będzie w nich grozy, wydawały się radosne. Dopiero po kilku miesiącach dostrzegłam w nich mrok. W trakcie mojego pobytu namówiłam mamę, by zaczęła malować, a ojca, by wrócił do pisania. Sztuka na nowo scaliła więzy rodzinne, które wcześniej bywały burzliwe. Wielu artystów korzysta ze swoich historii rodzinnych w twórczości, ale niewielu zaprasza rodziców do współtworzenia wystawy. Mama namalowała kilkanaście obrazów olejnych, tata nadał tytuły moim pracom powstałym w Tarnowie. To był eksperyment rodzinno-artystyczny. Znalazłam więcej odpowiedzi niż planowałam. Nieważne, jak było – wszystko przemija. Zostaje płótno i słowo.”
Co zatem zostaje na owych płótnach oraz w ich tytułach? Co jest w nich takiego, co przekracza horyzont rodzinno-artystycznego eksperymentu, stawiając pytania o fantastykę życia w sensie ogólnym i odnoszącym się do kondycji nas wszystkich? Malarstwo Martyny Czech ma wszak od samego początku emocjonalną siłę, która czasem wręcz „krzyczy” z jej płócien, mówiąc nam coś niezwykle ważnego o nas samych i stanie współczesnego świata, w którym żyjemy. Jej kompozycje sączą w naszą stronę skondensowaną energię, zapisaną w ostrych kolorach, ekspresyjnych śladach pociągnięć pędzla czy dynamicznym, często zaskakującym kadrowaniu. Twórczość artystki wyrasta z najlepszych, sięgających XIX wieku tradycji malarstwa ekspresjonistycznego, operując takim rodzajem syntetycznej figuracji, która realizm poświęca na rzecz wyrażania stanów emocjonalnych i odczuć zamiast detalicznie odmalowywać jakąś postać lub krajobraz. To malarstwo niecierpliwe, które „wylewa” się z Martyny Czech i wręcz błyskawicznie kolonizuje każde puste płótno jakie stanie na jej drodze.
W roku 2015 artystka wygrała najważniejszy polski konkurs malarski „Bielska Jesień”, po którym została okrzyknięta „dzikuską”, która w swoich płótnach nie patyczkuje się z nikim i niczym, „waląc pędzlem niczym maczugą”, jak zwięźle ujęła to Karolina Plinta. Czasami Czech bywa jednak również melancholijnie subtelna, a jej obrazy nie tyle „krzyczą”, co „wyszeptują” w naszym kierunku swoje przesłania, którymi oplatają nasze emocje. „Ulotny kwiat”, „Parszywka”, „Okruchy życia” „Rozmyłślanie” czy „Za-Myślenie” emanują poetycką, wanitatywną atmosferą przemijania i wyciszonej refleksji. To już nie walenie pędzlem niczym maczugą, lecz raczej prowadzenie go w rytmie własnego oddechu, splecionego z pulsem rodzinnego życia w Tarnowie, obserwowanego wnikliwie i z przekonaniem, że wgląd we własne korzenie czyni człowieka bardziej świadomym, a może nawet i szczęśliwszym.
Prace namalowane przez Martynę Czech w trakcie jej pobytu w rodzinnym domu niosą ze sobą wiele opowieści, wydają się quasi literackie, choć jednocześnie budują swoje narracje w sposób stricte wizualny, a więc za pomocą barw i form. A te są tak dobierane i komponowane, by nastrój powstawał niejako sam, by budował się jakby mimochodem i emanował z każdego poszczególnego koloru, ostrego lub łagodniejszego kontrastu chromatycznego, faktury czy gestu prowadzenia pędzla, zastygłego w śladzie jego duktu na płaszczyźnie. To rozpoznawalny na pierwszy rzut oka styl sygnaturowy Martyny Czech: kreowanie emocji środkami malarskimi, które zagadują odbiorczynie i odbiorców, nie pozostawiając ich obojętnymi. Drążą nas, wnikają w nas niczym mocne obrazy kinowe, by bezkompromisowo rozgrywać się w naszej wyobraźni.
W tekście do indywidualnej wystawy artystki w Centrum Sztuki Współczesnej w Toruniu, zatytułowanej „Jałowizna”, Natalia Cieślak również podkreślała ten wątek: „Choć rdzeniem malarstwa tarnowianki pozostaje wyrażanie emocji wyłaniających się z procesu zagłębiania się we własną psychikę, stojąca za obrazami artystki introspekcja nie wyklucza jednak otwartości na osoby odbiorcze. Jak się bowiem okazuje, mogą się one przejrzeć w jej kompozycjach jak w lustrze, dostrzegając refleksy małego / wielkiego końca świata, który jest udziałem każdego / każdej z nas.” Te cechy nie zmieniają się zatem w twórczości Martyny Czech od jej początku, ponieważ artystka po dziś dzień nieustannie pyta swoimi obrazami o siebie samą jako reprezentantkę nas wszystkich. Preparuje i trawi dla nas swoje własne przeżycia, które natychmiast w trakcie spotkania z płótnem stają się naszymi.
Dlatego nie pozostawia nas obojętnymi i konfrontuje ze „Staruszkiem światem”, „Duchem”, „Widmami” oraz „Exordium bólu” jako własnymi demonami, które natychmiast również zagnieżdżają się w naszej (pod)świadomości. Jak ujęłaby to Dorota Masłowska, tożsamość autorki obrazów rozpierzcha się, rozpełza, rozpływa w oceanie innych…O ile jednak pisarka postrzega ten fenomen z pełnym ironii rozczarowaniem, konstatując w ten sposób niemożność posiada tożsamości naprawdę indywidualnej, totalnie odmiennej od innych i szczególnej, o tyle w relacji do malarstwa Martyny Czech zjawisko to pozwala odbiorczyniom i odbiorcom przeglądać się w jej dziełach jak w egzystencjalnych lustrach. Przecież każdy z nas zadawał sobie kiedyś owo fundamentalne pytanie „kim jestem?”, zaintrygowany poszukiwaniem korzeni oraz rodzinnymi związkami. Czy w trakcie takiej refleksji niejednokrotnie chcieliśmy skulić się w pozycji embrionalnej, jak czyni to protagonistka kompozycji „P-owieczka”? Czy pragnęliśmy zatkać sobie uszy, by nie usłyszeć przypadkiem tego, co nas zaboli jak postać na płótnie „Żar-ufna”? A może wręcz przeciwnie – czuliśmy przynależność do rodzinnej wspólnoty, którą postrzegamy na obrazie „Spokój”?
Martyna Czech nigdy nie jest w swoich tożsamościowych opowieściach jednoznaczna: raz możemy odnieść wrażenie, że odnalazła przystań, w której chciałaby już zakotwiczyć, innym razem zaś widzimy, że jej drogą jest nieustanne poszukiwanie samej siebie, a przez to także i sensu egzystencji w ogólności.
Pies lub wilk z płótna „Ostrozły” szczerzy pomarańczowe zębiska, których ma jakby w nadmiarze, i grozi łapą uzbrojoną w żółte pazury; w „Kocham jak kobra” po przedramieniu sunie wąż gotowy do zadania jadowitego, śmiertelnego ciosu; w „Przekwiatłości” twarz kobiety zdradza poruszenie i niepokój. Każda i każdy z nas (d)opowiada do tych scen swoją historię, bazującą na własnym doświadczeniu, zagłębiając się w malarskie opowieści bez możliwości zatrzymania się na progu.
Malarstwo Martyny Czech niczego nie udaje, lecz ekspresyjnie eksploruje otaczającą artystkę rzeczywistość i w niepohamowany sposób niesie siłę autentyczności, opartej na niestrudzonych poszukiwaniach odpowiedzi na fundamentalne pytania o sens życia. Paradoks polega na tym, że jej kompozycje nie stają się przy tym patetyczne, napuszone czy banalne, lecz z impetem wdzierają się w mięso życia i tkankę emocji, poruszając do głębi nasze jestestwa. Odbieramy je wszak bardziej trzewiowo i cieleśnie niż rozumowo; jesteśmy nimi uderzeni, wzięci przez nie w jasyr i obezwładnieni ich czasem wręcz okrutną, przekonującą siłą.
Martyna Czech w ramach wystawy „Fantastyka życia”, przygotowanej dla galerii SZOKART, gość-innie zabiera nas zatem do własnego świata, w którym spotykamy również obrazy jej matki, malowane z niekłamaną pasją i zaangażowaniem, oraz gry słowne i metafory zaproponowane przez jej ojca jako tytuły obrazów córki. Mamy zatem niepowtarzalną okazję zagłębić się w opowieści o tożsamości artystki, która jest jej ukochaną kolekcją bzdur, tak skwapliwie poskładaną ze wspomnień, myśli, śmieci, gustów, obsesji, przykrości.
Marta Smolińska
The Fantasy of Life:
Martyna Czech’s Identity Painting
My identity, my beloved collection of drivel,
so painstakingly cobbled together from reminiscences, thoughts, trash, tastes, obsessions, and unpleasantnesses, is being absorbed, aspirated, dissipated. It is scattering, roiling, diffusing in an ocean of others…
Dorota Masłowska, Kochanie, zabiłam nasze koty [Honey, I killed our cats]
What Martyna Czech has prepared for the SZOKART Gallery is not only a body of paintings made in 2024, but also the concept for the exhibition – she has decided to take a more profound look at her roots, and to ask about her own identity from both an existential and a creative perspective. She has furnished her idea with the following commentary: Sometimes in life, there comes a moment when we think long and hard about who we are and why, as if that knowledge were of any significance at all – or maybe it really is. These questions tortured me, too, but the answer was simple. As an artist, I drew on my roots: the literary half of my talents I inherited from my father, and the painterly half from my mother. And the extra 1% is me. To take these explorations further, I spent a few August weeks at my mother’s house in Tarnów. I took my cat, some canvases, and paints. In the barn adjacent to the hundred-year-old cottage, I painted pictures, not knowing where this change of location and studio would take me. I thought there would be nothing sinister in them; they seemed joyful. It was only a few months later that I perceived a darkness in them. During my stay, I persuaded my mother to start painting again, and my father to return to his writing. Art reunited our family bonds, which had previously been turbulent. Many artists make use of their family histories in their work, but few invite their parents to contribute to an exhibition. My mum painted over a dozen oil pictures, and my dad put the titles to the works that I made in Tarnów. It was an artistic family experiment. I found more answers than I had planned. It doesn’t matter what happened – everything passes. What remains is the canvas and the word.
So what is it that remains on those canvases and in their titles? What is it about them that goes beyond the horizon of a family artistic experiment to pose questions about the fantasy of life in the most general sense and in respect of the condition of us all? For Martyna Czech’s painting has always packed an emotional punch that sometimes even ‘cries out’ from her canvases, telling us something immensely important about ourselves and the condition of the contemporary world we live in. Her compositions exude a condensed energy in our direction that is ensconced in the sharp colours, expressive brushstrokes, and dynamic, often unexpected framing. Her work has its roots in the best traditions of expressionist painting that go back as far as the 19th century, and employs the kind of synthetic figuration that sacrifices realism in favour of expressing emotional states and feelings rather than copying a figure or landscape in faithful detail. It is an impatient kind of painting, which ‘pours’ out of her and colonizes every empty canvas that stands in her way at lightning speed.
In 2015, Czech won Poland’s foremost painting competition, the Bielska Jesień (Bielsko Autumn), before being hailed a ‘wild thing’ who beats about the bush with nothing and no-one on her canvases, ‘thrashing about with her paintbrush like a club’, as Karolina Plinta put it pithily. Sometimes, she also exhibits a melancholy subtlety, however, and her paintings do not so much ‘scream’ as ‘whisper’ to us the messages in which they envelop our emotions. Fleeting Flower, Parszywka, Crumbs of Life, Rumination, or In Thought are some of those that emanate a poetic, vanitative aura of ephemerality and muted reflection. This is not ‘thrashing about with her paintbrush like a club’, but wielding it in the rhythm of her own breath, intertwined with the pulse of her family life in Tarnów, which she observes percipiently and with the conviction that insight into one’s roots makes one more aware, and perhaps even happier.
The works painted by Martyna Czech during her stay in her family home tell many stories; they are almost literary, but at the same time they build their narratives in a strictly visual way, with colours and shapes. These are selected and composed in such a way that the mood emerges almost by itself, building as if incidentally, and emanating through every individual colour, every clear-cut or gentler chromatic contrast, texture, or brushstroke frozen in the trace of its arc on the surface. This is Czech’s immediately recognizable signature style: creating emotions using painterly means that speak to her viewers, not leaving them indifferent. They bore into us, penetrate us like powerful cinematic images, playing out uncompromisingly in our imagination.
In her text accompanying Czech’s one-woman show The Barren Land at the Centre of Contemporary Art in Toruń, Natalia Cieślak also stresses this trope: ‘Although the core of the artist’s paintings lies in expressing emotions that emerge from the process of delving into one’s own psyche, the introspection behind the artist’s paintings does not, nevertheless, preclude an openness to viewers. For, as it turns out, they can see themselves in her compositions as in a mirror, perceiving the reflections of the small / great end of the world that is shared by each and every one of us.” These are qualities of Martyna Czech’s art that have remained constant since her beginnings, then, for she continues to use her paintings to this day to ask questions about herself as representative of us all. She prepares and digests for us her own experiences, which become our own immediately we encounter the canvases.
And so she does not leave us indifferent, and confronts us with Old Man World, Ghost, Spectres, and Exordium of Pain as her own demons, which at once also burrow down into our (sub)conscious. As Dorota Masłowska would have put it, the identity of the author’s paintings ‘scatters, roils, diffuses in an ocean of others…’. But while she observes this phenomenon with irony-imbued disappointment, constating thereby the impossibility of possessing a truly individual identity totally different to that of others, and special, in Martyna Czech’s painting, it allows viewers to survey themselves in her works as in existential mirrors. After all, every one of us has at some point asked ourselves the fundamental question: ‘Who am I?’, intrigued by a search for our roots, or by our family ties. And did we in the course of that process have the urge, more than once, to curl up in the foetal position, like the protagonist of the composition P-sheep? Did we long to stop our ears so as not to risk hearing something that would hurt, like the figure on the canvas Heat-trusting? Or perhaps on the contrary, we have felt the same sense of belonging to our family community that we perceive in the painting Calm?
Czech is never unequivocal in her stories of identity: at one time we may have the impression that she has found a haven where she would like to drop anchor, while at another, we see that her path is the constant quest for herself, and hence also the very meaning of existence in general.
The dog or wolf on the canvas Sharpbad is baring its big orange teeth, of which it seems to have an excess, and threateningly shaking its yellow-clawed paw; in I Love Like a Cobra, a snake slithers down a forearm ready to strike its venomous deathly blow; in Postflorescence, the woman’s face betrays agitation and unease. Each of us adds our own story to these scenes, based on our own experience, immersing ourselves in the painted histories without being able to stop at their threshold.
Martyna Czech’s painting feigns nothing, but expressively explores the reality around her and indomitably carries the force of an authenticity founded on untiring quests for answers to the fundamental questions about the meaning of life. The paradox is that her compositions do not become pathetic, pompous, or banal in the process, but barrow into the flesh of life and the tissue of emotion, reaching the very quick of our being. And our reception of them is more visceral and physical than rational; we are struck by them, taken into bondage by them, and overpowered by their convincing, sometimes even cruel power.
In her exhibition The Fantasy of Life, prepared specially for the SZOKART Gallery, Martyna Czech, invites us into her own world, where we also encounter paintings by her mother, painted with authentic passion and engagement, and the puns and metaphors proposed by her father as titles for his daughter’s paintings. We thus have a unique opportunity to immerse ourselves in these stories of the artist’s identity, her beloved collection of drivel, so painstakingly cobbled together from reminiscences, thoughts, trash, tastes, obsessions, and unpleasantnesses.
Marta Smolińska
Fantastyka życia:
Martyny Czech malarstwo tożsamościowe
Moja tożsamość, moja ukochana kolekcja bzdur,
tak skwapliwie poskładana ze wspomnień, myśli, śmieci, gustów, obsesji, przykrości zostaje wchłonięta, zassana, rozproszona. Rozpierzcha się, rozpełza, rozpływa w oceanie innych…
Dorota Masłowska, Kochanie, zabiłam nasze koty
Dla galerii SZOKART Martyna Czech przygotowała nie tylko zestaw obrazów, malowanych w roku 2024, lecz również i koncepcję wystawy – postanowiła bowiem przyjrzeć się głębiej swoim korzeniom i zapytać o własną tożsamość z perspektywy zarówno egzystencjalnej, jak i twórczej. Artystka opatrzyła swoją ideę, następującym komentarzem: „Czasami w życiu nadchodzi moment, w którym usilnie zastanawiamy się, kim jesteśmy i dlaczego, jakby ta wiedza miała jakiekolwiek znaczenie – a może rzeczywiście ma. Te pytania także mnie prześladowały, ale odpowiedź była prosta. Jako artystka sięgnęłam do korzeni: połowę moich uzdolnień literackich odziedziczyłam po ojcu, a połowę malarskich po matce. A ten nadprogramowy 1% to ja. Aby pogłębić te poszukiwania, spędziłam kilka sierpniowych tygodni w Tarnowie, u mamy. Zabrałam kota, płótna i farby. W stodole przy stuletniej chacie malowałam obrazy, nie wiedząc, dokąd zaprowadzi mnie zmiana miejsca i pracowni. Myślałam, że nie będzie w nich grozy, wydawały się radosne. Dopiero po kilku miesiącach dostrzegłam w nich mrok. W trakcie mojego pobytu namówiłam mamę, by zaczęła malować, a ojca, by wrócił do pisania. Sztuka na nowo scaliła więzy rodzinne, które wcześniej bywały burzliwe. Wielu artystów korzysta ze swoich historii rodzinnych w twórczości, ale niewielu zaprasza rodziców do współtworzenia wystawy. Mama namalowała kilkanaście obrazów olejnych, tata nadał tytuły moim pracom powstałym w Tarnowie. To był eksperyment rodzinno-artystyczny. Znalazłam więcej odpowiedzi niż planowałam. Nieważne, jak było – wszystko przemija. Zostaje płótno i słowo.”
Co zatem zostaje na owych płótnach oraz w ich tytułach? Co jest w nich takiego, co przekracza horyzont rodzinno-artystycznego eksperymentu, stawiając pytania o fantastykę życia w sensie ogólnym i odnoszącym się do kondycji nas wszystkich? Malarstwo Martyny Czech ma wszak od samego początku emocjonalną siłę, która czasem wręcz „krzyczy” z jej płócien, mówiąc nam coś niezwykle ważnego o nas samych i stanie współczesnego świata, w którym żyjemy. Jej kompozycje sączą w naszą stronę skondensowaną energię, zapisaną w ostrych kolorach, ekspresyjnych śladach pociągnięć pędzla czy dynamicznym, często zaskakującym kadrowaniu. Twórczość artystki wyrasta z najlepszych, sięgających XIX wieku tradycji malarstwa ekspresjonistycznego, operując takim rodzajem syntetycznej figuracji, która realizm poświęca na rzecz wyrażania stanów emocjonalnych i odczuć zamiast detalicznie odmalowywać jakąś postać lub krajobraz. To malarstwo niecierpliwe, które „wylewa” się z Martyny Czech i wręcz błyskawicznie kolonizuje każde puste płótno jakie stanie na jej drodze.
W roku 2015 artystka wygrała najważniejszy polski konkurs malarski „Bielska Jesień”, po którym została okrzyknięta „dzikuską”, która w swoich płótnach nie patyczkuje się z nikim i niczym, „waląc pędzlem niczym maczugą”, jak zwięźle ujęła to Karolina Plinta. Czasami Czech bywa jednak również melancholijnie subtelna, a jej obrazy nie tyle „krzyczą”, co „wyszeptują” w naszym kierunku swoje przesłania, którymi oplatają nasze emocje. „Ulotny kwiat”, „Parszywka”, „Okruchy życia” „Rozmyłślanie” czy „Za-Myślenie” emanują poetycką, wanitatywną atmosferą przemijania i wyciszonej refleksji. To już nie walenie pędzlem niczym maczugą, lecz raczej prowadzenie go w rytmie własnego oddechu, splecionego z pulsem rodzinnego życia w Tarnowie, obserwowanego wnikliwie i z przekonaniem, że wgląd we własne korzenie czyni człowieka bardziej świadomym, a może nawet i szczęśliwszym.
Prace namalowane przez Martynę Czech w trakcie jej pobytu w rodzinnym domu niosą ze sobą wiele opowieści, wydają się quasi literackie, choć jednocześnie budują swoje narracje w sposób stricte wizualny, a więc za pomocą barw i form. A te są tak dobierane i komponowane, by nastrój powstawał niejako sam, by budował się jakby mimochodem i emanował z każdego poszczególnego koloru, ostrego lub łagodniejszego kontrastu chromatycznego, faktury czy gestu prowadzenia pędzla, zastygłego w śladzie jego duktu na płaszczyźnie. To rozpoznawalny na pierwszy rzut oka styl sygnaturowy Martyny Czech: kreowanie emocji środkami malarskimi, które zagadują odbiorczynie i odbiorców, nie pozostawiając ich obojętnymi. Drążą nas, wnikają w nas niczym mocne obrazy kinowe, by bezkompromisowo rozgrywać się w naszej wyobraźni.
W tekście do indywidualnej wystawy artystki w Centrum Sztuki Współczesnej w Toruniu, zatytułowanej „Jałowizna”, Natalia Cieślak również podkreślała ten wątek: „Choć rdzeniem malarstwa tarnowianki pozostaje wyrażanie emocji wyłaniających się z procesu zagłębiania się we własną psychikę, stojąca za obrazami artystki introspekcja nie wyklucza jednak otwartości na osoby odbiorcze. Jak się bowiem okazuje, mogą się one przejrzeć w jej kompozycjach jak w lustrze, dostrzegając refleksy małego / wielkiego końca świata, który jest udziałem każdego / każdej z nas.” [Dla Tłumaczki: „Although the core of the artist’s paintings lies in expressing emotions that emerge from the process of delving into one’s own psyche, the introspection behind the artist’s paintings does not, nevertheless, preclude an openness to viewers. For, as it turns out, they can see themselves in her compositions as in a mirror, perceiving the reflections of the small / great end of the world that is shared by each and every one of us.”] Te cechy nie zmieniają się zatem w twórczości Martyny Czech od jej początku, ponieważ artystka po dziś dzień nieustannie pyta swoimi obrazami o siebie samą jako reprezentantkę nas wszystkich. Preparuje i trawi dla nas swoje własne przeżycia, które natychmiast w trakcie spotkania z płótnem stają się naszymi.
Dlatego nie pozostawia nas obojętnymi i konfrontuje ze „Staruszkiem światem”, „Duchem”, „Widmami” oraz „Exordium bólu” jako własnymi demonami, które natychmiast również zagnieżdżają się w naszej (pod)świadomości. Jak ujęłaby to Dorota Masłowska, tożsamość autorki obrazów rozpierzcha się, rozpełza, rozpływa w oceanie innych…O ile jednak pisarka postrzega ten fenomen z pełnym ironii rozczarowaniem, konstatując w ten sposób niemożność posiada tożsamości naprawdę indywidualnej, totalnie odmiennej od innych i szczególnej, o tyle w relacji do malarstwa Martyny Czech zjawisko to pozwala odbiorczyniom i odbiorcom przeglądać się w jej dziełach jak w egzystencjalnych lustrach. Przecież każdy z nas zadawał sobie kiedyś owo fundamentalne pytanie „kim jestem?”, zaintrygowany poszukiwaniem korzeni oraz rodzinnymi związkami. Czy w trakcie takiej refleksji niejednokrotnie chcieliśmy skulić się w pozycji embrionalnej, jak czyni to protagonistka kompozycji „P-owieczka”? Czy pragnęliśmy zatkać sobie uszy, by nie usłyszeć przypadkiem tego, co nas zaboli jak postać na płótnie „Żar-ufna”? A może wręcz przeciwnie – czuliśmy przynależność do rodzinnej wspólnoty, którą postrzegamy na obrazie „Spokój”?
Martyna Czech nigdy nie jest w swoich tożsamościowych opowieściach jednoznaczna: raz możemy odnieść wrażenie, że odnalazła przystań, w której chciałaby już zakotwiczyć, innym razem zaś widzimy, że jej drogą jest nieustanne poszukiwanie samej siebie, a przez to także i sensu egzystencji w ogólności.
Pies lub wilk z płótna „Ostrozły” szczerzy pomarańczowe zębiska, których ma jakby w nadmiarze, i grozi łapą uzbrojoną w żółte pazury; w „Kocham jak kobra” po przedramieniu sunie wąż gotowy do zadania jadowitego, śmiertelnego ciosu; w „Przekwiatłości” twarz kobiety zdradza poruszenie i niepokój. Każda i każdy z nas (d)opowiada do tych scen swoją historię, bazującą na własnym doświadczeniu, zagłębiając się w malarskie opowieści bez możliwości zatrzymania się na progu.
Malarstwo Martyny Czech niczego nie udaje, lecz ekspresyjnie eksploruje otaczającą artystkę rzeczywistość i w niepohamowany sposób niesie siłę autentyczności, opartej na niestrudzonych poszukiwaniach odpowiedzi na fundamentalne pytania o sens życia. Paradoks polega na tym, że jej kompozycje nie stają się przy tym patetyczne, napuszone czy banalne, lecz z impetem wdzierają się w mięso życia i tkankę emocji, poruszając do głębi nasze jestestwa. Odbieramy je wszak bardziej trzewiowo i cieleśnie niż rozumowo; jesteśmy nimi uderzeni, wzięci przez nie w jasyr i obezwładnieni ich czasem wręcz okrutną, przekonującą siłą.
Martyna Czech w ramach wystawy „Fantastyka życia”, przygotowanej dla galerii SZOKART, gość-innie zabiera nas zatem do własnego świata, w którym spotykamy również obrazy jej matki, malowane z niekłamaną pasją i zaangażowaniem, oraz gry słowne i metafory zaproponowane przez jej ojca jako tytuły obrazów córki. Mamy zatem niepowtarzalną okazję zagłębić się w opowieści o tożsamości artystki, która jest jej ukochaną kolekcją bzdur, tak skwapliwie poskładaną ze wspomnień, myśli, śmieci, gustów, obsesji, przykrości.
Marta Smolińska
ENG.
The Fantasy of Life:
Martyna Czech’s Identity Painting
My identity, my beloved collection of drivel,
so painstakingly cobbled together from reminiscences, thoughts, trash, tastes, obsessions, and unpleasantnesses, is being absorbed, aspirated, dissipated. It is scattering, roiling, diffusing in an ocean of others…
Dorota Masłowska, Kochanie, zabiłam nasze koty [Honey, I killed our cats]
What Martyna Czech has prepared for the SZOKART Gallery is not only a body of paintings made in 2024, but also the concept for the exhibition – she has decided to take a more profound look at her roots, and to ask about her own identity from both an existential and a creative perspective. She has furnished her idea with the following commentary: Sometimes in life, there comes a moment when we think long and hard about who we are and why, as if that knowledge were of any significance at all – or maybe it really is. These questions tortured me, too, but the answer was simple. As an artist, I drew on my roots: the literary half of my talents I inherited from my father, and the painterly half from my mother. And the extra 1% is me. To take these explorations further, I spent a few August weeks at my mother’s house in Tarnów. I took my cat, some canvases, and paints. In the barn adjacent to the hundred-year-old cottage, I painted pictures, not knowing where this change of location and studio would take me. I thought there would be nothing sinister in them; they seemed joyful. It was only a few months later that I perceived a darkness in them. During my stay, I persuaded my mother to start painting again, and my father to return to his writing. Art reunited our family bonds, which had previously been turbulent. Many artists make use of their family histories in their work, but few invite their parents to contribute to an exhibition. My mum painted over a dozen oil pictures, and my dad put the titles to the works that I made in Tarnów. It was an artistic family experiment. I found more answers than I had planned. It doesn’t matter what happened – everything passes. What remains is the canvas and the word.
So what is it that remains on those canvases and in their titles? What is it about them that goes beyond the horizon of a family artistic experiment to pose questions about the fantasy of life in the most general sense and in respect of the condition of us all? For Martyna Czech’s painting has always packed an emotional punch that sometimes even ‘cries out’ from her canvases, telling us something immensely important about ourselves and the condition of the contemporary world we live in. Her compositions exude a condensed energy in our direction that is ensconced in the sharp colours, expressive brushstrokes, and dynamic, often unexpected framing. Her work has its roots in the best traditions of expressionist painting that go back as far as the 19th century, and employs the kind of synthetic figuration that sacrifices realism in favour of expressing emotional states and feelings rather than copying a figure or landscape in faithful detail. It is an impatient kind of painting, which ‘pours’ out of her and colonizes every empty canvas that stands in her way at lightning speed.
In 2015, Czech won Poland’s foremost painting competition, the Bielska Jesień (Bielsko Autumn), before being hailed a ‘wild thing’ who beats about the bush with nothing and no-one on her canvases, ‘thrashing about with her paintbrush like a club’, as Karolina Plinta put it pithily. Sometimes, she also exhibits a melancholy subtlety, however, and her paintings do not so much ‘scream’ as ‘whisper’ to us the messages in which they envelop our emotions. Fleeting Flower, Parszywka, Crumbs of Life, Rumination, or In Thought are some of those that emanate a poetic, vanitative aura of ephemerality and muted reflection. This is not ‘thrashing about with her paintbrush like a club’, but wielding it in the rhythm of her own breath, intertwined with the pulse of her family life in Tarnów, which she observes percipiently and with the conviction that insight into one’s roots makes one more aware, and perhaps even happier.
The works painted by Martyna Czech during her stay in her family home tell many stories; they are almost literary, but at the same time they build their narratives in a strictly visual way, with colours and shapes. These are selected and composed in such a way that the mood emerges almost by itself, building as if incidentally, and emanating through every individual colour, every clear-cut or gentler chromatic contrast, texture, or brushstroke frozen in the trace of its arc on the surface. This is Czech’s immediately recognizable signature style: creating emotions using painterly means that speak to her viewers, not leaving them indifferent. They bore into us, penetrate us like powerful cinematic images, playing out uncompromisingly in our imagination.
In her text accompanying Czech’s one-woman show The Barren Land at the Centre of Contemporary Art in Toruń, Natalia Cieślak also stresses this trope: ‘Although the core of the artist’s paintings lies in expressing emotions that emerge from the process of delving into one’s own psyche, the introspection behind the artist’s paintings does not, nevertheless, preclude an openness to viewers. For, as it turns out, they can see themselves in her compositions as in a mirror, perceiving the reflections of the small / great end of the world that is shared by each and every one of us.” These are qualities of Martyna Czech’s art that have remained constant since her beginnings, then, for she continues to use her paintings to this day to ask questions about herself as representative of us all. She prepares and digests for us her own experiences, which become our own immediately we encounter the canvases.
And so she does not leave us indifferent, and confronts us with Old Man World, Ghost, Spectres, and Exordium of Pain as her own demons, which at once also burrow down into our (sub)conscious. As Dorota Masłowska would have put it, the identity of the author’s paintings ‘scatters, roils, diffuses in an ocean of others…’. But while she observes this phenomenon with irony-imbued disappointment, constating thereby the impossibility of possessing a truly individual identity totally different to that of others, and special, in Martyna Czech’s painting, it allows viewers to survey themselves in her works as in existential mirrors. After all, every one of us has at some point asked ourselves the fundamental question: ‘Who am I?’, intrigued by a search for our roots, or by our family ties. And did we in the course of that process have the urge, more than once, to curl up in the foetal position, like the protagonist of the composition P-sheep? Did we long to stop our ears so as not to risk hearing something that would hurt, like the figure on the canvas Heat-trusting? Or perhaps on the contrary, we have felt the same sense of belonging to our family community that we perceive in the painting Calm?
Czech is never unequivocal in her stories of identity: at one time we may have the impression that she has found a haven where she would like to drop anchor, while at another, we see that her path is the constant quest for herself, and hence also the very meaning of existence in general.
The dog or wolf on the canvas Sharpbad is baring its big orange teeth, of which it seems to have an excess, and threateningly shaking its yellow-clawed paw; in I Love Like a Cobra, a snake slithers down a forearm ready to strike its venomous deathly blow; in Postflorescence, the woman’s face betrays agitation and unease. Each of us adds our own story to these scenes, based on our own experience, immersing ourselves in the painted histories without being able to stop at their threshold.
Martyna Czech’s painting feigns nothing, but expressively explores the reality around her and indomitably carries the force of an authenticity founded on untiring quests for answers to the fundamental questions about the meaning of life. The paradox is that her compositions do not become pathetic, pompous, or banal in the process, but barrow into the flesh of life and the tissue of emotion, reaching the very quick of our being. And our reception of them is more visceral and physical than rational; we are struck by them, taken into bondage by them, and overpowered by their convincing, sometimes even cruel power.
In her exhibition The Fantasy of Life, prepared specially for the SZOKART Gallery, Martyna Czech, invites us into her own world, where we also encounter paintings by her mother, painted with authentic passion and engagement, and the puns and metaphors proposed by her father as titles for his daughter’s paintings. We thus have a unique opportunity to immerse ourselves in these stories of the artist’s identity, her beloved collection of drivel, so painstakingly cobbled together from reminiscences, thoughts, trash, tastes, obsessions, and unpleasantnesses.
Marta Smolińska